Czyż jest?
— To, co robię, to kompletne szaleństwo. Nie zdradź mnie,
przyjaciółko. Jesteś jedyną powierniczką mojego sekretu.
Czarna kotka siedziała tuż obok ogromnej, drewnianej szafy,
którą przeszukiwał Lathaeril, obserwując bacznie, jak jej pan grzebie między
wieszakami, wyrzucając na łóżko wszystkie czarne, długie szaty. Młodzieniec co
jakiś czas porównywał ubrania, oglądał je uważnie, a następnie chwytał za drugi
wieszak, wyraźnie niezadowolony z rezultatów swoich dotychczasowych poszukiwań.
Za oknem zapadał zmierz, lecz świat zdawał się jeszcze
ciemniejszy i bardziej ponury za sprawą ulewnego deszczu, który lał już czwarty
dzień. To jednak bardzo cieszyło Lathaerila — tak złowroga aura sprzyjała
dochowaniu tajemnicy, na czym młodzianowi bardzo zależało. A wszystko za sprawą
tajemniczej pieczęci, którą otrzymał ledwie kilka dni temu od jakiejś
staruszki. Dość wyjątkowe okoliczności, w jakich tę pieczęć otrzymał oraz sama
specyfikacja podarku sprawiły, że Lathaeril zainteresował się tematem bardziej,
niż powinien. A nie powinien się tym interesować, ponieważ dzięki
niedawnej wizycie w bibliotece dowiedział się, że pieczęć miała coś wspólnego z
demonem Asmodeuszem. Lathaeril nigdy wcześniej nie słyszał tego imienia, lecz
znał sam siebie i był pewien, że nie odpuści, dopóki nie dowie się czegoś
więcej.
Dlatego gdy wybrał już jakąś długą, ciemną szatę z kapturem,
w którym będzie mógł skryć twarz, Lathaeril wyszedł w ciemną, wilgotną noc na
umówione spotkanie. Przynależność do wpływowej rodziny miała chociaż tę jedną
zaletę, jaką były bardzo szerokie kontakty. Młodzian włożył trochę wysiłku, by
znaleźć właściwą osobę, która odpowie na pytania dotyczące rzekomego
Asmodeusza, spędziwszy na tym cały poprzedni dzień, pomijając trzygodzinną
próbę śpiewu. Ostatecznie udało mu się umówić spotkanie, lecz wciąż się go
obawiał. Nie miał pewności, że właściciel lombardu, do którego zmierzał,
zachowa dyskrecję, na której Lathaerilowi tak bardzo zależało. Pragnął jednak
zaryzykować i dowiedzieć się jak najwięcej o tej pieczęci.
— Hmmm…
Właściciel lombardu — chudy, wysoki jegomość o długich do
pasa prostych, brązowych włosach i niemal równie długiej brodzie — poprawił
swój monokl, uważnie przyglądając się pieczęci. Póki co Lathaeril nie
dowiedział się niczego na ten temat: właściciel tylko mruczał, przyglądał się i
znowu mruczał.
— To doprawdy ciekawe znalezisko — wyznał w końcu starszy
mężczyzna, łypiąc czujnie na Lathaerila. — Skąd panicz to wziął?
— Znalazłem podczas oczyszczania strychu ze zbędnych śmieci
— mruknął, marszcząc brwi. — Ale to nie ma znaczenia. Co to jest? Wie już pan?
Właściciel lombardu przyglądał się młodzianowi jeszcze przez
chwilę, po czym spuścił wzrok, ponownie oglądając pieczęć.
— Proszę poczekać…
Po tych słowach starzec odwrócił się i ruszył w stronę
zaplecza, gdzie zniknął na kilka minut. A im dłużej Lathaeril czekał, tym
bardziej się stresował i niecierpliwił. Przez stres, który zżerał go aż do
szpiku kości, widział oczyma wyobraźni najstraszliwsze scenariusze, z czego
wszystkie kończyły się wyjawieniem tajemnicy i oczernieniem nazwiska. Zdawał
sobie sprawę, że jego rodzina i bez tego znajdowała się w kiepskiej sytuacji i
duma oraz szacunek było jedynym, co im pozostało w nadmiarze. Lathaeril nie
mógł pozwolić na upadek familii, nawet mimo tego, że nie miał z nimi
najlepszych kontaktów. Dlatego też, gdy wciąż czekał na właściciela lombardu,
przebierając nogami zastanawiał się, dlaczego w ogóle wziął od staruszki tę
pieczęć i po co zgłębiał jej tajemnicę. To był intrygujące i świeże, a on, jako
młody mężczyzna głodny przygód i świata, nie miał dość silnej woli, by się temu
oprzeć. Czuł w kościach, że wiele ryzykował, lecz stojąc w tym lombardzie
wiedział, że już dawno temu podjął decyzję.
Z zamyślenia wyrwał go starzec, który taszczył pod łokciem
jakąś starą, zakurzoną księgę. Wyglądała jak księga zaklęć służąca czarownicom
z bajek do odczytywania najstraszniejszych zaklęć. Jednak z podobnym
przedmiotem winno się raczej obchodzić z należnym szacunkiem, tymczasem
właściciel rzucił tom na blat, zupełnie się nie przejmując tym, że mógłby ją
przez to uszkodzić.
— Więc nie wie pan, co to jest? — upewnił się sprzedawca,
gładząc się po swoich długich, siwych wąsach. Lathaeril pokiwał tylko przecząco
głową, w napięciu czekając na ciąg dalszy. — No dobrze — westchnął starzec, raz
jeszcze uważnie oglądając pieczęć. — To wygląda jak pieczęć któregoś demoniego
króla…
— Asmodeusza — podpowiedział cicho Lathaeril, sam nie dając
wiary, że sprzedawca potwierdził jego ostatnie poszukiwania.
Starzec zmierzył młodzieńca czujnym, podejrzliwym
spojrzeniem, jak gdyby mocno zaskoczony i wręcz zaniepokojony faktem, że Lathaeril
to wiedział. Zaraz jednak ponownie skupił się na pieczęci.
— Możliwe — odparł cicho. — Pieczęć jest wykonana ze złota,
a to… Hm — Sprzedawca zawahał się, pomyślał, odchrząknął, podkręcił wąsa i
wznowił opowieść. — Salomon, taki niegdysiejszy król Izraela, znalazł ponoć
sposób na wezwanie i uwięzienie wielu duchów, w większości złych, w specjalnych
naczyniach. Na każdego ducha przypadała pieczęć, ale były one wykonane z
różnych metali, w zależności od hierarchii. I to, coś tu przyniósł, wygląda
mniej więcej jak ta pieczęć. Ale jak chcesz się więcej dowiedzieć, to wszystko
jest tu — zakończył, wskazując na starą księgę.
— Co to…
— Niepełna, dziurawa i wyjątkowo nieudolnie wykonana kopia Lemegetonu
— księgi, w której Salomon ponoć spisał wszystkie te potworności i inne
magiczne bzdury. Więc jak chcesz złowić demona — na pomarszczoną twarz
sprzedawcy wstąpił kpiący uśmieszek — to tu możesz coś znaleźć. O ile akurat te
strony nie powypadały.
Lathaeril raz jeszcze zmartwił się potwornie, zagryzany
przez liczne wiadomości. Wprawdzie sam nie wierzył w podobne bzdury, a poza tym
dowiedział się już tego, czego chciał — tym, co wręczyła mu babka, była złota
pieczęć demona Asmodeusza. Oczywistym było, że w gruncie rzeczy była
bezużyteczna i mógłby ją odsprzedać za kilka monet, lecz mimo to… pragnął
spróbować. I właśnie to go najbardziej niepokoiło — zaangażowanie, jakie
zrodziła w nim ta pieczęć.
— Po ile ta księga? — spytał w końcu, bardziej zmartwiony
niż uspokojony podjętą decyzją.
Grube tomiszcze wyglądało na całkiem cięższe, lecz po
kilkunastu minutach drogi zdawało się ważyć niemal tonę. Gdy wreszcie Lathaeril
dotarł do bramy swojej posiadłości, upewnił się, że księgi nie widać w
płóciennej torbie. Miał też nadzieję, że nie natknie się na wścibskie pytania
domowników, a najbardziej by pragnął nikogo po drodze nie spotkać. Nie miał
pomysłu, gdzież indziej mógł ją studiować, dlatego zdecydował się na swój pokój,
który, co oczywiste, natychmiast zamknie na klucz, uprzednio zabraniając
służbie choćby kręcenia się w pobliżu. Stare ściany były grube, a i sypialnie
reszty rodziny były od siebie znacznie oddzielone, co minimalizowało ryzyko, że
ktoś usłyszy jego czarnomagiczne praktyki, lecz mimo to nadal miał obawy. Co
więcej, obawy te mieszały się z poczuciem absurdu, w jaki świadomie się zagłębiał.
Zamierzał spróbować przyzwać demona, co musiało być jasnym sygnałem, że
postradał zmysły.
Zamknąwszy się w pokoju, usiadł na szerokim łożu, zaciągając
przy okazji kotary baldachimu. Ułożył przed sobą księgę, a obok położył pieczęć,
przez kilka chwil po prostu przyglądając się temu, co zdobył. Dumał ponownie
nad tym, czy powinien się tym zająć czy może odpuścić, unikając ewentualnych
nieprzyjemności. Bał się też, że gdy rytuał się nie uda — co zdawało mu się
oczywiste — przez wiele dni będzie nosił w sobie poczucie, że jest ogromnym
głupcem, dając wiarę tym dziecięcym bajkom.
Lathaeril nie wierzył, że uda mu się wezwać demona. Nie
wierzył, że cokolwiek zapisane w tej księdze to prawda. Nie wierzył, że pieczęć,
którą dostał od staruszki, jest cokolwiek warta. Lecz Lathaeril wierzył w coś innego.
W przeznaczenie. Była to jego zdaniem siła największa we wszechświecie;
większa nawet od samego Boga, w którego istnienie szczerze wątpił. Jakże więc
mógł kłócić się z czymś, co od zawsze władało tym światem i ludźmi na nim
żyjącymi? Jak mógł zignorować tak charakterystyczne i wyraźne znaki? Przecież
nie na co dzień dostawał jakieś złote pieczęcie i nie na co dzień natrafiał na czarnomagiczną
wiedzę. Musiał to wykorzystać. Musiał, bo jeśli stchórzy, przeznaczenie srodze
go ukarze.
Dlatego otworzył księgę. Odszukał odpowiedni rozdział.
Zaczął czytać.
I srodze się rozczarował.
Po pierwsze, nawet jeśli chciał wezwać demona, królów
należało nawoływać o konkretnej porze, mianowicie albo od dziewiątej rano do
południa, albo od trzeciej po południu do zmierzchu. Zdziwiło go to bardzo,
ponieważ wyobrażał sobie, że podobne praktyki należało wykonywać w środku nocy,
najlepiej w czasie pełni. Poza tym księga wyraźnie wskazywała na wybranie
ustronnego miejsca. Swą komnatę uważał za wystarczające odosobnienie, lecz nie
miał pewności, czy to wystarczy. Postanowił spróbować, a gdy za pierwszym razem
się nie uda, wybierze jakieś inne miejsce. Lecz to i tak dopiero następnego
dnia.
Długo nie mógł zasnąć, wyobrażając sobie najróżniejsze
scenariusze. Zastanawiał się, co się stanie, gdy przyzwie demona, jak będzie wyglądał,
jak zareaguje na wezwanie i… na co mu właściwie taki demon? Czy posiada jakieś
wspaniałe umiejętności? Czy może spełnia życzenia, albo — jak podają wszelkie opowieści
o złych duchach — jest mordercą pragnącym kolejnego przelania krwi? Zaryzykuje,
tego był pewien. Lecz jeśli to ostatnia decyzja, jaką podejmie?
Myślał też nad tym, którą porę powinien wybrać, jednak
uznał, że im szybciej to zrobi, tym lepiej. O dziewiątej rano wielu domowników
jeszcze spało, poza tym nawet jeśli już się rozbudzili, prędko wychodzili z
domu, by załatwić swoje sprawy. Była to więc względnie bezpieczna pora, dlatego
zdecydował się właśnie na nią. Lathaeril jednak wciąż odczuwał ogromny stres, a
im szybciej nadchodziła wybrana godzina, tym bardziej mu ciążył.
Zasnął dopiero koło piątej nad ranem, a gdy się obudził,
słońce już śmiało zaglądało do okien. Lathaeril przeląkł się, że może przespał
wybraną porę, lecz na szczęście było dopiero lekko po ósmej. Rad, że obudził się
odpowiednio wcześnie, ubrał się w byle który garnitur, przemył twarz i uczesał
włosy, związując je niedbale z tyłu głowy. Przez stres nie był wcale głody, dlatego
gdy tylko doprowadził się do porządku, rozpoczął przygotowania.
Nie spodziewał się, że instrukcje podane w księdze będą aż
tak szczegółowe, lecz to, wbrew pozorom, jeszcze bardziej go zaniepokoiło.
Zdawał sobie bowiem sprawę, że najmniejsza pomyłka może wszystko zniweczyć. Na
szczęście miał w pokoju wszystko, czego wymagano. Nie miał tylko wystarczającej
ilości świec, które — jak mu się wydawało — mogą być potrzebne, lecz w tekście
o nich nie wspominano. Wspominano natomiast o kręgu, który należało wyrysować
na ziemi, aby uchronić się przed gniewem złych duchów. Lathaeril wczytywał się
z uwagą we wszystkie wskazówki oraz słowa, które należało wypisać wewnątrz
kręgu. Nie miał pojęcia, co mogły oznaczać i do kogo należały wszystkie te imiona,
jednak nie miał innego wyjścia.
Martwiąc się, że pomyli coś z kolorami, ostrożnie zabrał się
za malowanie kręgu. Nie używał do tego farb, a jedynie ścieralnych kred; jeśli
nie zadziała, wybierze zarówno inne miejsce, jak i narzędzia. I o ile sam okrąg
narysował szybko, tak przepisanie wszystkich potrzebnych imion oraz słów w nieznanym
mu języku, które znajdowały się wewnątrz, zajęło mu znacznie więcej czasu. Było
pewnym, że nie zdąży do dziewiątej, a wręcz miał nadzieję, że nie przegapi
godziny dwunastej. Na wszelki wypadek wymalował wszystkie elementy, jakie przedstawiała
rycina, a gdy skończył, przystąpił do malowania trójkąta magicznego. Nie
wiedział, czy będzie potrzebny, ale wolał nie ryzykować.
Malowanie wszystkich znaków potrzebnych do przywołania
demona zajęło mu prawie trzy godziny, dlatego Lathaeril przeląkł się, gdy
zauważył, że dochodzi dziesiąta. Miał tylko dwie godziny, a nie miał nawet pewności,
czy narysował wszystko, co było potrzebne. W księdze zanotowano, że przywołujący
powinien pewnie stać na nogach, odsłonić twarz i trzymać pieczęć, a następnie
zadać konkretne pytanie. Jednak najpierw zaklęcie.
Lathaeril czuł się wyjątkowo idiotycznie, zerkając na leżącą
obok księgę w celu odczytania zaklęcia. Czuł się idiotycznie, bo przymierzał
się właśnie do zrobienia czegoś, co nie miało prawa się udać. Tym bardziej więc
nie rozumiał, czego się bał i dlaczego wyraźnie czuł, jak pocą mu się ręce, w
których trzymał pieczęć. Jak mógł się bać niemożliwego? Jak mógł się bać
czegoś, w co nawet nie wierzył? A jednak mógł i, co więcej, bał się diabelnie
mocno.
Ale był ciekaw. Równie diabelnie ciekaw.
— Wzywam Cię i zaklinam — zaczął drżącym głosem — duchu Asmodeuszu!
Z mocą Najwyższego Majestatu, rozkazuję ci, poprzez Beralanensis,
Baldachiensis, Paumachiæ, i Apologiæ-Sedes i przez moc najpotężniejszych
książąt Geniuszy Liachid, posłańców Tartaru, najwyższych książąt siedziby
Apologii w dziewiątym Regionie. Przybądź duchu i niechaj postać Twa będzie widoczną,
głos zaś, czysty i zrozumiały. Przybądź w imię Adonay Zebaoth , Adonay, Amiorent,
co czyń bez zwłoki. Adonay Saday, Król królów nakazuje ci.
Skończywszy recytować, niemal się przeraził, gdy spostrzegł,
jak mocno drżał. Lathaeril, silnie zaniepokojony, rozglądał się po pokoju w
poszukiwaniu jakichkolwiek znaków czyjejś obecności. Stety lub niestety,
wszystko było na swoim miejscu i młodzieniec nie zauważył żadnych zmian.
Zarówno z ulgą jak i złością, przyjrzał się zaklęciu, zastanawiając się, czy czasem
nie pomylił lub nie wypowiedział błędnie jakiegoś słowa. Odchrząknąwszy kilkukrotnie,
wyprostował się i, dając się ponieść swemu gniewowi i frustracji, raz jeszcze
powtórzył zaklęcie. Tym razem jego głos był pewny i nie zadrżał nawet na
moment, lecz i to nic nie dało. Coraz bardziej rozczarowany powtórzył to samo
zaklęcie jeszcze dwa razy, a gdy i te próby nie przyniosły rezultatu, sięgnął po
kolejne zaklęcie.
— Zaklinam Cię i wzywam duchu Asmodeuszu — krzyknął władczym
tonem — abyś pojawił się w widzialnej postaci, przed tym kręgiem. Niechaj
postać twa będzie słuszna i pozbawiona zniekształceń...
Gdy skończył, i tym razem nic się nie stało. Zaczynając
podejrzewać, że być może to wina kredy zamiast farby lub niedostatecznie
oddalonego pomieszczenia, przyjrzał się raz jeszcze tekstowi i postanowił, że
po raz ostatni wyrecytuje zaklęcie.
Wyrecytował.
I wtedy go zobaczył.
Nie stało się nic, czego się spodziewał. Nie zapadła nagła
noc, płomienie nie buchały z podłogi i sufitu. Krew nie bryzgała na wszystkie
strony, a świat nie przestał istnieć.
Mimo to Lathaeril nie tylko widział, ale czuł, że coś
się na tym świecie zmieniło. A zmianą tą był wysoki, umiarkowanie dobrze
zbudowany mężczyzna z nagim torsem, odziany jedynie w podartą, czarną szatę przewiązaną
na biodrach złotą nicią i ciągnącą się aż do ziemi. Obcy skórę miał bladą jak śmierć,
proste, sięgające ramion włosy czarne jak smoła, oczy zaś jego świeciły się na
żółto niczym u jadowitej żmii. W ręku dzierżył otwartą księgę, lecz nie ten
atrybut był najbardziej zadziwiający, lecz delikatna, złota poświata unosząca
się nad jego głową. Wyglądała jak anielska aureola, którą widywał na
kościelnych witrażach, lecz ten obrazek uzupełniały jeszcze dwa ciemne rogi
sterczące z czoła przybysza. Spokojny i opanowany, lustrował Lathaerila
spojrzeniem zupełnie pozbawionym emocji. Wyglądał tak, jakby… jakby…
Jakby czekał. Czekał na właściwe pytanie.
A Lathaeril je znał.
— Czyś jest Asmoday? — spytał, wkładając całą swoją energię
w opanowanie tonu głosu; nie mógł pozwolić na choćby chwilowe zawahanie.
Czekał więc na odpowiedź. Przerażony, zaniepokojony,
podekscytowany, pewny siebie, zachwycony i ciekawy.
Czekał, aż padnie odpowiedź.
Czyś jest Asmoday?
__________________________________
*fragmenty: Domiński J.M., Lemegeton. Mniejszy Klucz Salomona
Komentarze
Prześlij komentarz