Lathaeril
— Wyżej. Jeśli chcesz być specjalistą, zachowuj się jak specjalista
i skup się na nutach.
Armando Ferruci uchodził za jednego z najzdolniejszych
śpiewaków operowych w Mediolanie i, co więcej, był tego doskonale świadom. Wychodząc
z założenia, że czas to pieniądz, starannie planował każdą minutę swojego dnia,
starając się, by jak najmniej czasu poświęcić nieistotnym błahostkom, które nie
tylko nie przyniosą mu zysku, ale, co gorsza, w żaden sposób nie pozwolą mu się…
zrealizować. Armando był bowiem zdania, że tylko dążenie do samorealizacji oraz
przekazywanie swej wiedzy i doświadczeń młodym i zdolnym jest cokolwiek warte.
Wbrew pozorom, właśnie to przekazywanie wiedzy było dla
Ferruciego bardzo istotne. W swoim operowym środowisko uchodził niemal za
dziwaka, gdy opowiadał o tym, że zamierza nauczać śpiewu. Armando był jednak
bardzo wybredny i nie przyjmował każdego, bez względu na to, ile bogaci
szlachcice chcieli zapłacić za naukę swoich dzieci. Armando był perfekcjonistą.
I szukał tylko perfekcjonistów.
— Wyżej — powtórzył spokojnym, choć lodowatym głosem.
Czekał. Czekał, aż młodzieniec, który przed nim stał,
wydobędzie z siebie pełnię dźwięku. Czekał, aż przebudzi się w nim „to coś”, co
Ferruci usłyszał kilka miesięcy temu i dzięki czemu zgodził się przyjąć chłopaka
na swoje nauki. Czekał. I był cierpliwy.
— Wystarczy — syknął cicho, przez co śpiew momentalnie
ustał. — Głos ci drży…
— Nieprawda — zaprotestował surowo chłopak, lecz Ferruci nie
dał mu skończyć.
— Głos ci drży — powtórzył dobitnie tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wewnętrznie drażniło go to młode, butne pokolenie, lecz nigdy nie dawał się ponosić
emocjom i z kamienną twarzą czekał, aż młodzieniec się uspokoi. — Na dzisiaj wystarczy.
Wróć do mnie za dwa dni o tej samej porze. Ćwicz w domu. W przyszłym tygodniu
masz występ, prawda? Wiec się przyłóż. Ten występ jest dużo ważniejszy niż ci
się zdaje. A teraz wyjdź. Wyjdź i pracuj nad sobą.
Świat na zewnątrz pogrążył się w wilgotnym granacie, lepkim
i cuchnącym lękliwą nicością. Siąpiący delikatnie deszczyk skutecznie
odstraszał nielicznych spacerowiczów, jak gdyby z ciemnego nieba spadał sam
kwas. Noc powoli zagarniała pod księżyc i gwiazdy wszystkie kolorowe chmury;
cały róż i pomarańcz jako spuścizna słońca znikały, zamieniając się jedynie w
niewyraźnie wspomnienia.
My wszyscy też kiedyś zamienimy się w ledwie niewyraźne
wspomnienia, pomyślał ciemnowłosy młodzieniec, w pośpiechu i gniewie
opuszczając starą, zabytkową kamienicę. Zadrżał na myśl o tym, że i on mógłby
kiedyś upaść tak nisko. Nie miał bowiem żadnego szacunku dla tych, którzy nie
pragną stanąć na piedestale, patrząc na tych wszystkich obdartych nędzników z
góry. Na cóż żyć, na cóż się starać, próbować, jeśli nie po to właśnie, by
cokolwiek osiągnąć? Na cóż żyć, jeśli nie po to, by z tego życia korzystać,
brać z niego całymi garściami?
On próbował. Lecz, ku swej rozpaczy, wcale nie było to takie
proste.
Lathaeril von Djófullinn śpiewał nie tylko dlatego, że umiał.
Nie tylko dlatego, że wielu nazywało go utalentowanym śpiewakiem. Nie dlatego,
że to kochał i nie dlatego, że był artystą. I nawet jeśli wszystko to wyżej teoretycznie
się zgadzało i młodzieniec marzył, by chodziło tylko o to, w rzeczywistości
istniał inny powód. Powód tak przyziemny i prozaiczny, że Lathaerila mdliło na
samą myśl, wnętrzności się skręcały, a umysł przyćmiewała ślepa furia i wstręt
do wszystkiego, co go otacza. Tym powodem bowiem było nic innego, jak pieniądze.
Tak oto on, dziedzic znanego i szanowanego rodu, musiał zniżać się do poziomu
tych wszystkich obdartusów, którzy muszą podejmować się byle zadań, aby zarobić
na chleb. Wprawdzie występowanie na scenie i raczenie spragnionych wyższej rozrywki
szlachciców swoim śpiewem było godnym zajęciem, a artyści — zwłaszcza tutaj, w
Mediolanie — cieszyli się ogromnym poważaniem. On jednak winien leżeć na bogato
zdobionej sofie i pachnieć, samą tą czynnością zarabiając majątek. Lecz
niestety, jego ród już dawno temu stracił swą dawną pozycję, a wysoki poziom
życia, do jakiego przywykli, zawdzięczali jedynie spadkowi po wuju. To było za
mało, zdecydowanie za mało, dlatego matka, dawniej słynna pianistka, pchnęła
swe najmłodsze dziecko do rozwijania go w kierunku muzyki. Lathaeril od
najmłodszych lat lubował się w śpiewie, a z czasem wychodziło mu to coraz
lepiej, dlatego zatrudniano najlepszych nauczycieli, aby jak najszybciej wykreować
z niego znanego śpiewaka operowego. Prawie się udało. Prawie…
— Głos ci drży — powtórzył gniewnie Lathaeril.
Nienawidził podobnego znieważania, a nauczyciel śpiewu wyraźnie mu przez to
pokazał, że nie traktuje go jak poważnego artystę, a jedynie młodego podlotka,
który dopiero co uczy się byle piać. Pragnął mu udowodnić podczas swojego
najbliższego występu, że jest gotów na największe sceny operowe, jakiś
cieniutki głosik w głowie podpowiadał mu, że to jeszcze nie ten czas, a
Ferruci, choć dumny i podły, miał jednak rację.
Westchnął, wciąż mocno wzburzony i ruszył w coraz
ciemniejszą noc. Deszcz padał znacznie mocniej, lecz młodzian nie zwracał na to
żadnej uwagi, pogrążony w ponurych myślach. Zastanawiał się, w którym momencie
jego całkiem realne marzenia o dostatnim życiu pełnym grzesznych rozkoszy
rozwiały się niczym poranna mgła, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Zastanawiał
się, jak do tego doszło, że on, w którego żyłach płynęła tak szlachetna krew,
musiał pracować, aby zapewnić rodzinie dostatnie życie. On, najmłodszy z rodu
utrzymywał umierającego ojca, zapijaczoną matkę oraz rozkochane w sobie dwie
starsze siostrzyczki, które wciąż rozglądały się za mężami, jednocześnie
odrzucając kolejne propozycje ożenku. Głupie gęsi nie pomyślały, że dobre
małżeństwo mogłoby wyrwać całą rodzinę z tego obrzydliwego marazmu, lecz tym
głupim dzierlatkom zależało tylko na wyglądzie ewentualnego kandydata. Posag owszem,
był istotny, lecz wystarczyło, że kandydat miał choć jedną plamę na policzku
lub zbyt wyraźną żyłę na nadgarstku, by go zdyskwalifikowano.
Został więc tylko on. Przez własną rodzinę tak brutalnie
odciągnięty od życia, którego pragnął.
Nienawidził ich za to, nienawidził z całego serca. Jakże on
pragnął się od nich uwolnić! Ileż to razy przed snem wyobrażał sobie, jak
ojciec wreszcie umiera, matka zapija się na śmierć, a siostry znikają wraz ze
swoimi mężami i już nigdy nie wracają. Zapewne wówczas Lathaeril nadal zajmował
się śpiewem; wszak była to jego prawdziwa pasja, z którą mimo wszystko nie
chciał się rozstawać. Lecz niezależność, wolność, życie na własnych zasadach —
to coś, czego młodzieniec pragnął przynajmniej na początek. Wciąż był jeszcze młody,
miał ledwie dziewiętnaście lat i można było śmiało rzec, że świat stał przed
nim otworem.
I właśnie na to Lathaeril liczył.
Pogrążony w swoich myślach, nawet nie zauważył zgarbionej,
opatulonej kolorowymi chustami staruszki, która sunęła w jego stronę jak tornado.
Gdy oboje lekko się zdarzyli, początkowo Lathaeril nie zwrócił na to większej
uwagi, chcąc tylko wymruczeć przeprosiny i czym prędzej odejść. Kiedy jednak
poczuł opór i spostrzegł, że babuszka powstrzymuje go przed odejściem,
napierając dłoniami na jego podbrzusze, rozgniewał się ogromnie, wbijając w
kobiecinę nienawistne spojrzenie.
— Proszę mnie zostawić — wysyczał, obrzydzony na myśl, że ta
zapewne bezdomna kobieta śmiała dotykać go swoimi brudnymi łapskami.
Jednak babka ani myślała ustąpić, wobec tego Lathaeril
odepchnął ją delikatnie. Nie chciał używać zbyt dużej siły sądząc, że wówczas
kobieta upadłaby na bruk, a gdyby ktoś to zauważył i go rozpoznał, on i jego
rodzina mieliby nieprzyjemności. Dlatego póki miał cierpliwość, starał się
postępować z kobieciną łagodnie. Choć nerwy powoli mu puszczały.
— Zostaw mnie, starucho! — warknął, tym razem odpychając ją
nieco mocniej. Staruszka zachwiała się, lecz nie upadła, a gdy Lathaeril zaczął
odchodzić, pobiegła za nim na swoich króciutkich, krzywych nóżkach.
— Akiyana’h ma senth edutects ya diabolo mantem en!
— Co… — zaczął Lathaeril, lecz niedane mu było dokończyć.
Staruszka bowiem zaraz po wypowiedzeniu tych dziwacznych słów
wybałuszyła oczy i, rozejrzawszy się otępiale po otoczeniu, zaczęła coś do
siebie mamrotać. Początkowo młodzian nic nie rozumiał, lecz kobieta zaczęła podnosić
głos, który momentalnie zamienił się w krzyk. Wraz z nim starucha zaczęła też
głośno płakać, przez co Lathaeril nie był w stanie zrozumieć, czy kobiecina
wciąż mówiła w tym obcym języku, czy po włosku. Sparaliżowany Lathaeril
zastanawiał się panicznie, co powinien zrobić i choć najchętniej by uciekł, coś
kazało mu zostać i przyglądać się tej przedziwnej scenie.
— Ya diabolo… mantem en… — załkała, opadłszy na ziemię.
Wtem jakby nowa energia ją zalała, ponieważ zerwała się nagle
i rzuciła w stronę swojej torby, której Lathaeril wcześniej nawet nie zauważył.
Panicznie czegoś w niej szukała, a gdy znalazła, zerwała się na równe nogi,
rzuciła w stronę Lathaerila i wcisnęła mu usilnie jakieś małe zawiniątko.
— Co to…? — spytał, lecz po raz kolejny niedane mu było
poznać odpowiedzi.
— Oczy u ciebie jak u diabła! — wycharczała panikowania staruszka.
— Dusza czarna jak smoła, a serce przegniłe, zaschłe, grzechem strawione! Demony
zstąpiły z piekieł, a tyś jednym z nich! ODEJDŹ PRECZ! ODEJDŹ! O-odejdź…
Nie dokończyła, padłszy na zmokniętą ziemię. Nie poruszyła się
ani razu, jedynie jej usta przez moment otwierały się na przemian i zamykały,
jak u ryby nagle wyjętej z wody. Po chwili nawet i to ustało, a gdy Lathaeril
pojął, co się właśnie wydarzyło, a także zauważył w oddali jakieś potworne
sylwetki, naciągnął kaptur na głowę i czym prędzej oddalił się od staruszki.
Początkowo starał się iść spokojnie, aby nie wzbudzać sensacji, jednak na myśl
o tym, że ktoś mógł go zobaczyć i, co gorsza, rozpoznać, serce zaczęło walić mu
jak młotem, a panika odbierała dech w piersiach. Nie zważając więc na
ciekawskie spojrzenia, puścił się biegiem, chcąc jak najprędzej dotrzeć do
jasnych, ciepłych, bezpiecznych komnat swego domu.
Nawet nie zauważył, jak przekroczył wysoką, metalową, bogato
zdobioną bramę, jak minął marmurową, okrągłą fontannę tryskającą wodą. Nie słyszał
żwiru pod swoimi stopami, nie słyszał głuchego postukiwania obcasów o posadzkę w
wielkim hallu posiadłości Djófullinnów. Tylko światła świec raziły go
potwornie, jak gdyby próbując odsłonić wszystkie tajemnice, jakie tego dnia
zebrał Lathaeril. Także postaci na obrazach zdawały się przerażająco żywe, jak
gdyby miały duszę, oczy, uszy; jak gdyby żyły i obserwowały chłopaka, doskonale
wiedząc, co zrobił jeszcze kilka chwil temu.
Wbiegłszy po szerokich, krętych schodach niemal panicznie
rzucił się w lewą stronę, doskonale znajomym korytarzem biegnąc w stronę swojego
pokoju. Puchaty dywan doskonale tłumił jego kroki, lecz cisza, jaka zaległa w
posiadłości, niosła echem jego pojękiwania i szlochy. Lathaeril modlił się w
duchu, aby żaden domownik czy służba go nie dostrzegli i nie zaczęli zadawać
niewygodnych pytań, ponieważ nerwowo mógłby tego nie wytrzymać.
Gdy znalazł się w ogromnej, doskonale znanej sali, po raz
pierwszy od niemal godziny głęboko odetchnął. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparł
się o nie, jak gdyby chciał się upewnić, że na pewno nikt nie przedostanie się
do środka. Próbując złapać oddech, chciał przetrzeć mokre od łez i deszczu
policzki, lecz kiedy zrozumiał, że w rękach wciąż ściskał tajemniczy pakunek, strach
ścisnął jego serca, a przerażenie targnęło jego ciałem. Zupełnie jakby była to
diabelska pułapka, odrzucił pakunek na ogromne łoże zakryte baldachimem, tym
samym zastanawiając się, co z nim zrobić. Odwrócił głowę w prawą stronę,
patrząc na wmontowany w ścianę kominek, w którym radośnie trzaskał jeszcze
ogień. Może ją wyrzucić? A może ukryć wewnątrz pianina, które stało naprzeciwko
niego, zagradzając okno do wysokiego, szerokiego okna. A może zrzucić ten
pakunek do ogrodu? A może zakopać lub utopić w studni? Może ukryć w kufrze, może
schować w skarbcu?
A może… może otworzyć…?
Strachliwie odskoczył od drzwi, gdy rozległo się głośne pukanie.
Coraz bardziej roztrzęsiony Lathaeril rozejrzał się panicznie po pokoju,
zastanawiając się, co powinien zrobić.
— Braciszku! — zapiszczała Luirienn — Jesteś tam?!
— Moment — warknął gniewnie w odpowiedzi. Starał się brzmieć
jak zwykle, lecz nie mógł powstrzymać drżenia głosu.
Rzucił się w stronę niewielkiej komody stojącej nieopodal
łóżka. Przejrzawszy się w lustrze zadrżał — wyglądał jak siedem nieszczęść.
Niebieskie, duże oczy, dotąd lśniące lodowatym opanowaniem, lśniły łzami i strachem.
Zwykle gładkie, blade policzki były szpetnie zaczerwienione, a czarne, długie,
proste włosy, zawsze nienagannie ułożone i związane z tyłu jedwabną kokardą,
sterczały teraz w nieładzie, potargane deszczem i wiatrem. Także marynarka i
koszula były przemoczone, a nogawki miał poplamione błotem. W takim stanie nie
mógł się nikomu pokazać, zresztą nie miał na to żadnej ochoty.
— Jesteś tam czy nie?! — zapiszczała siostra, wyraźnie
zniecierpliwiona.
— ODEJDŹ! I przestań mnie niepokoić! — wrzasnął.
Nie czuł żadnych wyrzutów, że tak źle potraktował siostrę,
ponieważ z żadną z nich nigdy nie miał zbyt dobrych kontaktów i odzywki w podobnym
tonie były na porządku dziennym. Na szczęście siostrzyczka musiała się obrazić,
ponieważ nie odezwała się więcej ani słowem, co Lathaeril przyjął z ulgą. Tę
jednak momentalnie zdławił widok paczuszki leżącej na łóżku.
— Opanuj się — powtarzał sobie szeptem, przymykając oczy. —
Opanuj się. I pomyśl. Pomyśl.
Pomyślał. I doszedł do wniosku, że najpierw musi doprowadzić
się do porządku, a kąpiel dobrze mu zrobi. Nie zamierzał jednak wzywać służby i
sam poradził sobie z przygotowaniami. Gorąca woda zbawiennie zadziałała na jego
brudne ciało i zszargane nerwy, dlatego po blisko godzinnej kąpieli, gdy już
uznał, że jest względnie opanowany, podjął decyzję.
Ubrany i gotowy do działania, ostrożnie zbliżył się do łóżka,
wpatrując się ponuro w pakunek. Momentalnie wspomniał też staruszkę, która wyzionęła
ducha tu przed tym, jak mu to wręczyła. Przyjrzał się prezentowi, zastanawiając
się, co to może być. Dostał od niej osobliwą paczuszkę, owiniętą w pożółkły
papier. Wahał się nieco; w końcu kobieta wydawała się dziwna, ale ostatecznie
rozwiązał konopny sznurek, którym zawiązany był pakunek. Nie miał przecież nic
do stracenia. To tylko byle paczka, w której diabli wiedzą co mogło być, lecz
na pewno nic strasznego.
Zmarszczył brwi, gdy ujrzał zawartość paczuszki. Był to złoty
krążek swoim wyglądem przypominający nieco jakąś pieczęć. Była przedziwna: na
jej brzegach wyryto słowo „ASMODAY”, a w środku naznaczono jakieś linie i
symbole, których Lathaeril nigdy nie widział i nie miał pojęcia, co mogły
oznaczać. Obracając krążek w dłoniach, wpatrywał się w niego zupełnie tak,
jakby ciężar jego spojrzenia mógł odsłonić wszystkie tajemnice tego osobliwego
podarku. Niestety, Lathaeril nic więcej nie dostrzegł, nadal nie mając pojęcia,
co to mogło być. Musiał się tego jakoś dowiedzieć, lecz nawet nie wiedział, od
której strony zacząć swoje poszukiwania. Ani myślał zapytać o to domowników;
coś mu podpowiadało, że powinien trzymać to znalezisko w tajemnicy, podobnie
jak wydarzenia tego wieczora. Postanowił więc, że jutro z samego rana uda się
do biblioteki publicznej, bo gdzież by mógł dowiedzieć się czegoś na temat tej
pieczęci, jeśli nie w księgozbiorach? Domowej biblioteki nie brał pod uwagę,
była zbyt skąpa, poświęcona głównie historii wielkich rodów. Ale musiał się dowiedzieć,
cóż to była za pieczęć.
Po prostu musiał.
Komentarze
Prześlij komentarz