W ciemności żyją tylko potwory.

     Asmodeusz należał raczej do demonów inteligentnych i nigdy nie mógł narzekać na braki w swoim zasobie słownictwa. Wręcz przeciwnie, w gronie swoich pobratymców uchodził za elokwentnego erudytę. Nie powinno to dziwić, zważywszy na fakt, że był stworzeniem, które przeżyło niewyobrażalną dla człowieka miarę czasu. Był obecny przy tworzeniu świata , widział jak powstają i upadają imperia, rodzą się i umierają władcy. Obserwował jak powoli tworzy się historia świata, od czasu do czasu nieco w nią ingerując. Był nauczycielem najwybitniejszych znanych ludzkości jednostek. Mimo to, nawet gdyby spróbował, nie umiałby opisać, jak rozwścieczył go ciemnowłosy młodzieniec. Nie mógł znaleźć słów w żadnym języku, które oddałyby ogrom pokładów złości, jakie w nim obudził, choć w gruncie rzeczy cała wina chłopaka leżała w fatalnym wyczuciem czasu. 

     Przez całe swoje życie napotkał tylko dwie osoby, których istnienie zmieniało demona w chmurę gradową. Nie można było mu odmówić okrucieństwa i mściwości wynikających z samej diablej natury, ale postacie te prowokowały u niego swoistą furię, której może doznać tylko ktoś owładnięty gargantuiczną wręcz nienawiścią, ukierunkowaną w konkretny punkt. Można byłoby pokusić się nawet o stwierdzenie, że uczucie to nieco rzutowało na czarnowłosego i podsycały niechęć Asmodeusza. Swą arogancją i butą niebezpiecznie przypominał jeną z tych osób - Salomona, którego bądź co bądź można było nawet obarczyć winą za całe zajście. Gdyby nie te przeklęte pieczęci, nigdy by do tego nie doszło. Miałby już w łożu swoją upragnioną zdobycz. Byłby zaspokojony i ukontentowany jakością posiłku, który sam sobie zaserwował. Napawałby się doskonałością swojego dzieła jeszcze przez długo czas, nim pozwoliłby Sarze zaznać spokoju. 

     Tymczasem stał i obserwował , jak wesoło szczebiotał do swojego, pełnoprawnego już męża i kochanka. W całym pomieszczeniu unosił się ten obrzydliwy zapach pierza i ozonu. Odór tak charakterystyczny, że trudno było pomylić go z czymkolwiek innym, a jednocześnie jakby naturalny i od zawsze na ziemi obecny. Smród, który świadczył o obecności anioła. Intensywność natomiast mogła skłaniać tylko do stwierdzenia, że był to wysoko postawiony niebiański urzędnik.

     Demon obnażył długie kły i zawarczał. Dźwięk, który wydobył się z jego gardła był głęboki i niski, niepodobny do do niczego, co było w stanie usłyszeć ludzki ucho. Ryk, mimo że niesłyszalny, powodował mrowienie i paraliżował niezrozumiałym strachem. 

     Za niczego nieświadomym Tobiaszem jawiła mu się wysoka, smukła postać o androgenicznej i magnetyzującej urodzie. Oczy miała zakryte białym, lejącym kapturem ze srebrnymi wykończeniami. Dłoń trzymała na ramieniu młodego mężczyzny i powolnie, niemal leniwie je gładził, choć ten nie mógł tego czuć. Oba stworzenia pozostawały niewidoczne dla oczu kochanków. 

     -Asmodeuszu.- Anioł odezwał się, a jego głos daleki był od tego, jak mogli wyobrażać go sobie wierni. Był szorstki, cierpki i zdecydowanie męski.
     -Rafaelu.- Demon skinął głową w powitalnym geście. Gdyby ktoś ich mógł usłyszeć, niewątpliwie to Aszma-dewa zostałby uznany za anioła. 

     Rafael był drugą istotą, której diabeł nienawidził całym swoim istnieniem i choć wydawało mu się, że nic go już bardziej nie zdenerwuje, mylił się. Teraz był już kurewsko wściekły. Wiedział, że na ten moment jest bezsilny względem archanioła. Dawno się nie posilał, co więcej, zwyczajnie nie był przygotowany do starcia.  

     Załopotały skrzydła, a anioł pojawił się tuż przed nim. Nie widział jego oczu, ale wiedział, że patrzą dokładnie na niego. 
     -Odejdź, a nie będę Cię ścigał. To są dzieci Boże, których nie możemy Ci oddać.- Powiedział, a Asmodeusz  się zaśmiał.
     -Oddać? Mi? Sara jest moją własnością. Zbyt długo nad nią pracowałem, żeby teraz pozwolić Ci od tak wygrać. Teraz odejdę, ale bądź gotów, kiedy nadejdzie czas.- Zasyczał jadowicie i zdarł kaptur z twarzy swojego oponenta. -Bezmyślny i bezwolny ogar na platynowym łańcuchu. Boska suka.- Patrzył mu w oczy twardo, a każde kolejne słowo cedził między długimi kłami tonem tak pogardliwym, że nie pozostawiał złudzeń co do uczuć, jakimi darzył Rafaela.

     Anioł przyłożył swoją jasną dłoń do jego piersi, w miejscu, gdzie powinno bić serce. Wyszeptał coś, na tyle cicho, że nikt nie był w stanie dosłyszeć co mówi. 
     -W imię Boga, wypędzam Cię, brudna parodio życia.- Mówił spokojnym, monotonnym tonem. Demon upadł na kolana krzycząc przeraźliwie. W miejscu, w którym dotykał jego skóry, ujawnił się czarny symbol. Pieczęć, która go więziła.


     Nie wiedział, ile czasu pozostawał w ciemności. Nie czuł wtedy nic, a jego ciało było uśpione, zawieszone w nieokreślonej przestrzeni. Nie docierały do niego żadne bodźce,  a umysł nie pracował. Zupełnie, jakby był martwy, ale jego ciało nie ulegało jednak rozkładowi.

Asmodeuszu, ty, który sieje chaos, zasiej go i tutaj. Zasiej i pokuś do złego tego, którego ci wskażę. Objaw się w swym chaosie.

     Otworzył oczy. Ciało ocknęło się z letargu, a wiążące go łańcuchy opadły, zmieniając się w metaliczny pył. Wstał z kolan i rozciągnął się, ze zdumieniem przyjmując fakt, że jego kości wcale nie były zastane. Czyżby przebudził się wcześniej, niż zwykle, gdy Rafael zamykał go w próżni? 
Rozciągnął usta w uśmiechu, które wcale nie dodawał jego twarzy łagodnego wyrazu. Klasnął w dłonie.

     Pojawił tuż przed czarnowłosym chłopakiem. Stał tak blisko, że gdyby pochylił się lekko w przód, ich klatki piersiowe by się spotkały. Patrzył mu prosto w oczy. Ku zaskoczeniu demona, przyzywający doskonale wiedział, czego od niego chce. Pieczęć wiązała nie tylko jego. Działała na nich oboje. Aszma-dewa nie musiał pytać, czemu tym razem jest niepokojony. Pragnienie było tak silne, że widział to wypisane w brązowych tęczówkach.
Zaśmiał się jedynie na trywialność żądania i machnął skrzydłami, obejmując nimi również chłopaka. 

     Otoczyła ich ciemność. Nie musiał go ze sobą zabierać, ale czemu miałby sobie tego odmówić? 

     -Wszystko, co zrobię na Twoja prośbę będzie obciążało tylko Ciebie. To Ty czerpiesz z tego korzyści, ale także ponosisz konsekwencje.- Powiedział surowym tonem i zniknął, pozostawiając Lathaerila samego w ciemności. Wrócił po kilku sekundach. Tym razem przyprowadził ze sobą Emiliusa vor Cohena. Postawił zdziwionego mężczyznę naprzeciwko początkującego maga. 

     -To jedyny raz, kiedy robię coś za Ciebie.- Odezwał się i nonszalancko opadł na wygodny fotel, który pojawił się jakby znikąd. Gestem ręki machnął na chłopaka. -Stań za mną i chłoń to, co teraz zobaczysz. Twój przeciwnik nigdy więcej już nie wydobędzie ze swojego gardła, żadnego dźwięku. Jeśli i ty stracisz mowę, nie będę za to odpowiadał.- Oznajmił i oparł wygodnie podbródek na dłoni. Palcami drugie pstryknął. Zdezorientowany śpiewak obracał się wokół siebie. Zdawał się w ogóle nie zauważać dwójki mężczyzn. Usłyszał za to mrożący krew w żyłach ryk. Zastygł w bezruchu, patrząc w miejsce, z którego dobiegał dźwięk. Nie zobaczył tam nic. Cały czas otaczała go tylko ciemność. Chwilę później na horyzoncie pojawiło się ogromne stworzenie pokryte czarną łyską, która połyskiwała przy każdym ruchu miedzianym blaskiem. Na głowie miało takie same rogi jak Asmodeusz. Krzyk Emiliusa zlał się w jedno z rykiem bestii, która nieubłaganie się do nich zbliżała.

     Kiedy pojawili się w sali operowej po raz kolejny, dookoła panowało ogromne poruszenie. Wszyscy biegali i pokrzykiwali. Cucili nieprzytomnego Cohena. Kiedy ten się w końcu ocknął w oczach miał obłęd, a usta ułożyły się w niemy krzyk, choć żaden dźwięk ich nie opuścił. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zabawa z Katem

Kadzidło z serca i wątroby

Białe pióra, czarne pióra